Witajcie Rykoszety i Rykoszetki!
Ostro zaczynamy rymem, bo rok już się kończy i Prezio i tak nie będzie miał mi z czego karę dowalić. Taka mała piosenka na początek, żeby się dobrze czytało (klik). Jedziemy.
Odbyły (odbyty hehe) się ostatnie już zawody w tym roku! Frekwencja nie była zbyt duża, bo leniuszki już wyrobiły sobie starty i nie ma powodu by w takie dzikie mrozy (+1.0 °C) narażać siebie i swoje zabawki. Przybyli tylko najtwardsi i najtwardsze koksy i koksiary. Pogoda serio była słaba, śnieg najpierw sobie spadł, a potem żeby było śmieszniej zaczął topnieć. Woda kapała z dachów i drzew, więc w przerwie od strzelania grzaliśmy się w bunkrze, przytulając do piecyka i poruszając ważne życiowo tematy – czyli jak to w wojsku piło się spirytus, tak żeby się nie udusić (no, bo ile o strzelaniu można gadać c’nie?).
W końcu udało się zrobić zawody z cyklu Lucky Luke! Ktoś pamięta dlaczego nie odbyły się poprzednie dwie edycje? Bo ja nie… ale to już nieważne. Ważne, że z powodu ich absencji tęsknota za bieganiem z karabinem po brzegi wypełniła nasze serca. Ganianie z bronią za dziećmi wokół bloku przestało być zabawne po wizycie dzielnicowego, a gdy zamieniłem karabin na worek ziemniaków, to dzieci przestały tak żywo reagować i ludzie zaczęli pukać się po głowach… Dziwnych i głupich mamy z Anią sąsiadów. Nic im nie pasuje. Jak biegałem z karabinem, to wezwali policję, a jak z ziemniakami to psychiatryk… najlepiej nic nie robić… No i jeden rudy członek klubu zrobił ochroniarskie papiury i pilnuje teraz amunicji, jej poprawnego wydawania oraz wpisów w książce. Oczywiście kiełbasy nikt nie przyniósł… „dziękuję” … „koledzy”.