Strzelamy prochem czarnym jak nasze serca!*

Vetterli, Whitworth, Minie, Mariette. Cominazzo, Kuhenreuter, Lamarmora, Maximilian! To nie łacińskie powiedzonko, ani zaklęcie z książki o czarodzieju-okularniku, tylko nazwy niektórych konkurencji w strzelectwie czarnoprochowym. Każda z tych nazw ma swoją historię i tak np.: Minie – pochodzi od francuskiego konstruktora pocisków ekspansywnych, Mariette – od konstruktora i wytwórcy rewolwerów „wiązkowych”. Kuchenreuter – to słynna Bawarska rodzina rusznikarzy, a Maximilian – na cześć najzabawniejszego strzelca w Polsce oraz przyszłego Prezesa klubu Rykoszet, czyli MNIE (albo od cesarza austriackiego, który był propagatorem polowań z użyciem wczesnych zamków skałowych, już sam nie pamiętam).

Chodźcie moi mili, zapraszam Was na strzelanie tak inne od współczesnego, jak tylko się da. W końcu będziemy strzelać sobie z broni wynalezionej i używanej, w czasach gdy wszystko było inne. Z jednej strony globu Juliusz Verne przy pomocy pióra, majaczył o pojazdach zdolnych latać na księżyc i wymyślał podwodne przygody pewnego Polaka (przyznać się, kto nie wiedział że Kapitan Nemo był Polakiem!?), a z drugiej, łobuz Billy the Kid, swoją żywą po dziś dzień legendę, spisywał przy pomocy rewolweru. Dajcie mi się ponieść w tamte czasy. Noo, przynajmniej Ci co ważą mniej niż 90 kg.

Chciałbym Wam pokrótce przybliżyć o co chodzi w tym całym czarnym prochu, więc powyższy tekst będzie połączeniem opisu przeciętnego treningu i w drugiej części sprawozdaniem z zawodów. Będzie długawo, więc zróbcie sobie kawę... A TFU! JAKA KAWA?! Nalejcie sobie jakiejś podłej, ciepłej whisky do brudnej szklanki, spluńcie na podłogę tabaką w stołowym niczym w saloonie, zakręćcie bączka na palcu rewolwerem i poprawcie kapelusz – dziś zamieniamy się w kowboi!

Czarnoprochowcy wznowili, w związku z odmrażaniem treningi, a już 23 maja po rocznej absencji, wreszcie odbyły się zawody! Nie tracąc czasu, postanowiliśmy wraz z Anką odkurzyć, lekko muśniętego już rdzą (czarny proch BARDZO koroduje) Remingtona New Army, który nadal wygodnie siedzi w łapie i przyjemnie kopie swoim 0.44 cala, pojechać na trening. Pogoda oczywiście musiała być beznadziejna. Ciągłe opady deszczu i słabiutkie piętnaście stopni „ciepła” nie pozostawiają złudzeń – Maj nas nienawidzi, ale tak łatwo się nie zniechęcimy. Na strzelnicę przyjechało sporo wygłodniałych zapaleńców, nad którymi spokojnie panował stary wyga Ryszard. Przekrój twarzy w ciągu roku jest imponujący, niektórzy pojawiają się tylko na chwilę, żeby sprawdzić o co chodzi i jak to się je, inni zaciągnęli się dymem z czarnego prochu i zapuszczają korzenie na Piaskowej na dłużej. Czasami zdarzają się spore grupki ciekawskich, ale nasz kilkukrotny Mistrz Polski na spokojnie „ogarnia”, choć martwi go trochę mała ilość prawdziwie zaangażowanych. Pierwsi odpadają zawsze Ci, którzy szukają bezpozwoleniowego odpowiednika broni współczesnej. Wpada młodzież z rewolwerem, robi piu piu, pif paf i... rozczarowanie. To naprawdę nie są kałachy ani glocki z innym nabojem, tutaj wszystko, razem z ładowaniem jest inne. Na dobrą sprawę, trening rozpoczyna się kilka dni przed samym strzelaniem. Najlepsi odlewają i ważą samodzielnie kule i pociski, przygotowują przybitki i naważki prochu. Każda pora roku wymaga innego smaru do pocisków pod względem twardości, który można kupić, ale jeżeli chce się coś znaczyć w tym środowisku to trzeba samemu nagotować. Wszystko musi być dokładnie poważone przed strzelaniem, a cała zabawa polega na odpowiednim zgraniu pocisku (waga, kształt, wymiar i twardość) z prochem (rodzaj, ilość, nawet stopień wysuszenia i granulowatość) przybitką (rodzaj, ilość i wielkość) i smarem (sposób smarowania, twardość). Nie bez powodu niektórzy mówią o czarnoprochowcach „Alchemicy”. Dopiero po zgraniu tych wszystkich elementów, wchodzą w grę umiejętności strzeleckie, postawa, praca na spuście itd. Większość śmiertelników nie ma aż tyle cierpliwości, ale jak już człowiek się wkręci to trudno się oderwać i z niecierpliwością czeka się na kolejny trening, żeby wypróbować inną kulę czy naważkę. Samo strzelanie ma również inną dynamikę. Żeby oddać z tradycyjnego odprzodowego karabinu trzydzieści strzałów w godzinę trzeba się nieźle napocić. Z reguły na zawodach strzelałem czternaście strzałów (jeden w kulochwyt – rozgrzewający lufę) w pozycji leżącej, w czasie trzydziestu minut i zawsze, ale to zawsze upociłem się jak wieprz. Choć ta seksowna kreska z potu na plecach i zapaszek, podpowiada, że chyba bardziej skunks... noo ssak jakiś na pewno. Nie będę szczegółowo opisywał całego procesu ładowania, bo różni się on w zależności od konkurencji i rodzaju broni, ale zawsze trwa dłuuugo. A najlepsze, że karabin z nasypanym do lufy prochem i wsadzoną kulą/pociskiem nie jest wcale „załadowany”. W zamierzchłych czasach proces ładowania broni skutecznie likwidował każdego delikwenta z potyczki, więc szukano innych rozwiązań. I tak żołnierze walczyli ustawieni w szeregach, gdzie pierwszy szereg strzelał, drugi ładował, a trzeci czekał załadowany w gotowości. Po wystrzale, trzeci szereg występował w przód  stając się nowym pierwszym, itd. Na Dzikim Zachodzie rewolwer ładowało się w domu i nosiło przy sobie kilka sztuk, lub kilka samych nabitych bębnów. Zamiast tracić czas na ładowanie zmieniało się cały bębenek, lub po prostu chwytało za drugi rewolwer i „Fill your hands, you son of a bitch!”. Piraci z kolei nosili kilka nabitych, uszczelnionych woskiem pistoletów za pasem, celując sobie dzielnie w jaja. A propos piratów – wiecie dlaczego nosili oni opaskę na oku? Odpowiedzi piszcie na fejsie, albo whatsappie, żeby wkurzyć innych użytkowników. Nagród nie przewidziano, więc warto. Ogólnie w porównaniu do strzelania czarnoprochowego, trenujący do snajpera .22 wyglądają jak naćpane amfetaminą, nadpobudliwe strusie pędziwiatry. Treningi z bronią historyczną są bardzo powolne i spokojne. Tutaj mamy usiąść z ciastkiem i kawą (albo pizzą habanero, której zgodnie nigdy już nie zamówimy), pogadać z kolegami z osi, wymienić spostrzeżenia, omówić pewne części ciała Maryni (tylko, gdy Anka nie słucha) i w międzyczasie strzelić, a pośpiech jest wskazany tylko przy łapaniu pcheł. Każdy trening na strzelnicy potrafi się przeciągnąć do późnych godzin wieczornych, co przekłada się na to, że jemy wspólnie posiłki na strzelnicy, pijemy kawę i spędzamy dużo czasu ze sobą nawzajem, zżywając się. Większość uczestników zawodów czarnoprochowych zna się od dawna i z niecierpliwością czeka, na ponowne spotkanie z kolegami, żeby wieczorem po strzelaniu, przy ognisku i podłej whisky z brudnej szklanki opowiedzieć nowe dowcipy i pluć tabaką. Bardzo mało prawdopodobna jest sytuacja, żeby na zawodach ktoś „wpadł – strzelił – pojechał”. Zawsze towarzyszą temu godziny rozmów i wymiany doświadczeń. Dlatego ta dziedzina strzelectwa jest szczególnie popularna wśród starszych „piukaczy” i ludzi przebywających na emeryturach, którzy mają więcej wolnego czasu i szukają metody by go odpowiednio spożytkować. Miejcie, proszę to gdzieś z tyłu głowy, że gdy już założycie kapciuszki emeryta, sztuczną szczękę (Jezu... obiją mi gębę za ten tekst), coś będzie w plecach strzykać, znuży Was ganianie z kałachem, a w kuchni będzie więcej tabletek niż gazet w toalecie, to jest jeszcze bardzo ciekawa dziedzina, której nie znaliście, a możecie się sprawdzić. Normalnie zawody u nas, w Radomsku trwały zawsze dwa dni, a wraz z przygotowaniami stanowisk strzeleckich aż trzy dni. Po piątkowych przygotowaniach w sobotę był cały dzień strzelania, potem wspólne ognisko i nocowanie na strzelnicy w namiotach, kamperach i gdzie się da. W niedzielę była strzelana reszta konkurencji, uroczyste „głaskanie kota” i odznaczenie zwycięzców. Niestety wszystko się pozmieniało i teraz strzelamy dwa razy po jednym dniu, w maju, a potem w sierpniu. Zanim przejdziemy do zawodów chcę tylko dodać, że gdybyście chcieli o coś w związku z czarnym prochem zapytać, zagadajcie do mnie na strzelnicy w wolnej chwili. Chętnie Wam trochę więcej poopowiadam, a Ci co mnie znają, wiedzą że gęba mi się rzadko zamyka więc z mojej strony problemu nie ma. A teraz jedziemy na tegoroczne zawody.

Dzięki Bogu mamy w klubie kilku zapaleńców, którzy ostro się wzięli za robotę. Logistyk Rysiu czuwał nad wszystkimi siłaczami, którzy dzień wcześniej zamontowali stanowiska strzeleckie wraz z tarczownicami i już tylko czekaliśmy na przyjazd zawodników. Pojawili się znajomi strzelcy i strzelczynie z całego kraju, od Śląska po Pomorze. Zabrakło kilku znajomych twarzy, ale liczymy, że pojawią się w kolejnej edycji (czekają na Was karniaki Dziadersi wink ). Strzelaliśmy aż jedenaście kategorii więc mogę zdradzić, że odpowiedzialny za wypełnianie dyplomów był przeszczęśliwy. Ja zacząłem strzelanie od Krukowieckiego, czyli karabin na 100m. w pozycji stojącej. Sędziowie pozwolili się rozstawić na stanowisku więc to robię. Przede mną na stoliku lądują fiolki z prochem, pudełeczko przybitek, gaziki wraz z płynem do przecierania lufy, paczka kapiszonów, pojemnik z nasmarowanymi wczoraj pociskami, lejek, klucz do kominków w razie awarii, krótki pobojczyk (starter), długi pobojczyk, wycior, szpila do udrażniania kominka no i oczywiście karabin... acha... jeszcze luneta do obserwacji przestrzelin, ale na nią nie mam już miejsca, więc ląduje z tylu. Kiedyś ktoś mądry (według moich standardów) powiedział mi, że „Byle głupek odnajdzie się wśród porządku, a geniusz zapanuje nad chaosem!” Teraz cały szpej walający się na stoliku przede mną stanowi żywy dowód na to, że tego ranka „iloczyn” inteligencji wywaliło mi poza skalę! Pada komenda start i zaczyna się… taniec. Najpierw kurek na pierwszą, bezpieczną pozycję i karabin do pionu, oparty o stolik, lufą do góry. Lejek do lufy – hop i sypię z fiolki proch. Wyciągam lejek i wkładam przybitkę. Dociskam długim pobojczykiem przybitkę do prochu i teraz ląduje gazik. Dwa psiknięcia płynem i wyciorem z gazikiem czyszczę lufę, bo w tej konkurencji wolno. A są takie gdzie czyszczenie jest niedozwolone. Dobra, teraz pocisk do lufy, starterem wbijam go na kilka centymetrów i dalej dobijam do spodu długim pobojczykiem. Kreska na pobojczyku się zawsze przydaje. Bywa tak, że się z kimś zagadamy i zapomnimy na jakim etapie ładowania jesteśmy. U mnie zaznaczenie pokrywa się z wylotem lufy, więc wiem, że mam załadowane: proch, przybitkę i pocisk. Teraz karabin do poziomu, kapiszon na kominek, wycelowanie, kurek na drugą pozycję, wciskam przyśpiesznik i już tylko wystarczy oddać celny strzał w tarczę... i tak... trzynaście razy... Chodakowska by się spociła... Czasu na obserwację przestrzelin już mi zabraknie, więc tylko „szybko” strzelam wszystko jak leci, z nadzieją, że pociski znają drogę. Wynik? Ostatni strzał oddaję na kilka sekund przed końcem czasu i mam skromny rekord życiowy 54 pkt.! O godzinie 14 wciąż jestem srebrny, aż pojawia się sześciu strzelców i ostatecznie ląduję na ósmej pozycji... No cóż... sukcesów nie stwierdzono, ale wstydu też nie ma. Miałem długą przerwę spowodowaną tym, że Anka mnie zażonowała i nie było czasu na treningi. Poza tym ołów był wyjątkowo ciężki tego dnia, noga mnie bolała i pies dostał rozwolnienia. Tak – to jest moje tłumaczenie i będę się przy nim upierał!

Zakończyliśmy tradycyjnym „głaskaniem kocura”. Zasada wygląda tak, że kocur sobie wisi jakieś 20m. od nas, a każdy z chętnych po kolei ma jeden strzał, żeby drania pogłaskać. Jak po wystrzale dało się usłyszeć „miau” znaczy się kot zadowolony z głaskania i zawodnik przechodzi do następnej rundy, w której sierściuch uciekał troszkę dalej. Jak nie było słychać miauczenia znaczy się, nie spodobało mu się głaskańsko i zawodnik odpadał. I tak aż do ostatniego miłośnika czarnych dachowców z Radomska, który wygrywał butelkę produktu mlekopodobnego. W tym roku kocur zawędrował w okolice 40 metra i w ostateczności prezent został u miejscowych głaskaczy.

Czas na kolejny cytat – Albert Einstein na łożu śmierci powiedział – „Jak na treningach strzelasz dziesiątki, to na zawodach trafiasz ósemki” (nikt nie udowodni, że było inaczej) i wspomniana Ania może Wam to potwierdzić, bo były to jej pierwsze zawody i mimo tego, że otaczały nas znajome twarze i panowała przyjazna atmosfera, to jakoś ręce się bardziej pocą. Szampan strzelił w domu, bo żadne z nas nie było ostatnie, a taki cel sobie obraliśmy. „Wyznaczając sobie łatwiejsze do osiągnięcia cele, częściej pijesz szampana i jesteś szczęśliwszy”, a to chyba powiedział Dalej Alpaka czy ktoś taki...

Pozwolicie, że nie będę opisywał wszystkich jedenastu kategorii i ich zwycięzców, nie mam tylu przycisków na klawiaturze... O prezentację wyników zadbał bezkonkurencyjny jak zawsze Darek i wszystko możecie zobaczyć u niego na stronie. W końcu po dekoracji, znowu wpadają młodzi, piękni i silni goście od organizacji i w kilkanaście minut wszystko zostaje uprzątnięte. Ze łzami wzruszenia (choć kowbojom nie wypada) żegnamy zamiejscowych zawodników z nadzieją, że jeszcze się spotkamy.

My z Anką zasiedzieliśmy się trochę dłużej i słońce zdążyło już zajść. W ognisku powoli dopalają się ostatnie szczapy, a my patrzymy bezmyślnie w wylatujące z niego iskry. Wyjmuję harmonijkę ustną i zaczynam grać. Małe żółte światełka zwalniają i tańczą sobie do Blowing in the wind – Boba Dylana. Smętne nuty wiatr niesie gdzieś w dal i przysięgam, że w tym właśnie momencie daje się słyszeć gdzieś z Radomska jak samotny kojot wyje do księżyca. Lucek prostuje się, podnosi uszy nasłuchując i po chwili odpowiada mu coś po kojociemu. W nim też płynie dzika krew z Zachodu. Tak było? Czy to tylko w mojej głowie? Tak czy inaczej jutro znowu wrócimy do bycia księgowymi, mechanikami, lekarzami, górnikami, sekretarkami... albo małymi rudymi pieskami. Póki co wszyscy jeszcze przez chwilę jesteśmy kowbojami.

The End.

Do zobaczenia na następnych zawodach w sierpniu!

 

 

*czarne serca nie dlatego, że oddajemy cześć szatanowi, albo jesteśmy zatwardziali w złości, czy pozbawieni ludzkich uczuć. Czarne serca to tekst piosenki „Czarne Jagódki”. Tak się fajnie zgrało. Czarny proch, czarne jagódki, czarne serca, czarna du... no może niech czarne serca wystarczą. O oddawaniu czci szatanowi w klubie nic mi nie wiadomo, ale uczucia ludzkie mamy wszyscy. Tak, Prezio też.